Muszę przyznać, że zaczynam dostrzegać
coraz więcej plusów związanych ze
współpracą z Doylem. Wygody, jakie mi zapewnia to jedna sprawa, ale jego
znajomości ze świata przestępczego to coś o wiele lepszego. Zak dał nam cynk,
że niejaka Pani Doktor Amanda Steward może mieć coś wspólnego z Trójcą, albo
jeszcze lepiej, może być jedną z przywódców. Doktor zaginęła ponad dziesięć lat
temu, ale możliwe, że ktoś co nieco o niej wie. Doyle podobno ma znajomego,
trzymali się razem w jednym z sierocińców, który teraz zajmuje się głównie
szpiegostwem. Owy szpieg dostał zlecenie na Panią Doktor cztery lata temu, od
jakiegoś Beemana. Udało mu się ustalić, że kobieta wciąż żyje, pomimo wielu
błędnych przypuszczeń i mieszka we Francji. Dostała nowe nazwisko, Stephenie Marous,
ale prawnie, podkreślam prawnie nigdzie nie pracuje. To nie pasuje do jej
wielkiej posiadłości, zapewne wartej miliony funtów. W dodatku Pani Doktor
często podróżuje, oczywiście osobistym, odrzutowcem.
-Czegoś się jeszcze dowiedziałeś? –
dopytałam, kiedy Doyle wszystko mi opowiedział. Już siedzieliśmy w samolocie,
który kierował się do Paryża.
-Mój przyjaciel zdołał przejrzeć pocztę
Doktor Marous – mówił dalej, przy okazji zajadając się chińskim jedzeniem – Bardzo
często korespondowała z niejakim Lincolnem Piercem.
-Powinno mi to coś mówić? – pokręcił
przecząco głową.
-Raczej nie. Ale ja prześwietliłem
gościa. 34 lata, jedynak, syn generała Pierce’a. Obecnie mieszka w Brazylii.
Jako że wywodzi się z zamożnej rodziny, nie pracuje. Za to jest jednym z najhojniejszych
dawców dla UNICEF i takich tam.
-Dobroczyńca powiadasz? To mogłaby być
dobra przykrywka. Ktoś, kto oddaje pieniądze innym zwykle może otrzymywać tajne,
przydatne informacje.
-Dobrze kombinujesz, mała. Jak już
skończymy z Panią Doktor, złożymy wizytę Panu Pierce – Doyle włożył do ust
kolejną sajgonkę, a sos spłynął mu po brodze. Zrobiło mi się trochę niedobrze.
-Jak cię w ogóle z tym wpuścili? – zmieniłam
temat – Przekupiłeś ich, czy co?
-Nie. Przypominam ci, że lecimy w
pierwszej klasie. Tutaj to my wydajemy rozkazy. Czyli mogę jeść co mi się
podoba – pokręciłam z niedowierzaniem głową.
-W takim razie zajadaj się swoją
chińszczyzną. Ja się prześpię.
Odwróciłam się na drugi bok i zamknęłam
oczy. Nie licząc głośnego mlaskania Doyle’a, w samolocie panowała cisza. Już po
jakiś pięciu minutach zdołałam usnąć.
***
Świat stał w płomieniach. Wokół mnie
były zniszczone budynki, spalone drzewa, martwi ludzie. Ziemia była czerwona od
krwi, a niebo zapełnione czarnymi chmurami. Czułam wielki ból w sercu, jakby
coś rozrywało je od środka. Nagle, przede mną pojawił się Zak. To był on, ale…był
inny. Jego oczy, były całkiem czarne i sprawiały wrażenie pustych. W
zakrwawionej dłoni trzymał Pazur. Zaczął iść w moim kierunku.
-Zak…Co się dzieje? – zapytałam
przestraszona, ale on nie odpowiedział – Co się dzieje do cholery?! – wrzasnęłam
na niego, ale i na to nie zareagował.
Chłopak złapał mnie za rękę i przyciągnął
do siebie. Patrząc w jego czarne oczy widziałam tylko śmierć. Wtem poczułam
silne ukłucie w sercu. Zak mnie puścił, ja upadłam na ziemię, a z mojej klatki
piersiowej wypływała krew. Nastolatek stał nade mną, uśmiechając się.
-Spójrz, do czego doprowadziłaś –
usłyszałam jakiś tajemniczy głos, a potem poczułam się, jakbym cała się paliła.
Krzyczałam, ale nie mogłam zrobić nic więcej.
-Raven! – ocknęłam się…chyba. Doyle
trzymał mnie za ramię, starał się uspokoić. Oddychałam bardzo szybko, a po moim
czole spływał pot – Co się dzieje?
-Nic – szepnęłam – To tylko zły sen.
-Dolecieliśmy – stwierdził i palcem
wskazał na znajdujące się przed nami lotnisko.
***
Dom szanownej Pani Doktor znajdował się
na obrzeżach miasta. Jednopiętrowy, ogrodzony wysokim murem. Udało mi się po
cichu otworzyć bramę i razem z Doylem zakradliśmy się do domu. Drzwi na
szczęście były otwarte, więc bez problemu weszliśmy do środka. Wszystko było
tam białe, lub przeźroczyste. Widać było, że kobieta jest perfekcjonistką.
Każdy przedmiot miał swoje miejsce, książki na regale były ułożone
alfabetycznie. W głębi domu była winda, a skoro budowla ma tylko jedno piętro,
to musi ona prowadzić pod ziemię.
Nagle usłyszeliśmy czyjąś rozmowę.
Szybko, po cichu schowaliśmy się za kanapą. Po kilku sekundach z pokoju obok
wyszła szczupła, ciemnoskóra kobieta o brązowych oczach i czarnych, sięgających
jej ramion włosach. Ubrana w białą, kontrastującą z jej karnacją sukienkę bez
pleców, szpilki oraz zegarek kierowała się w stronę windy, przy okazji rozmawiając
przez telefon.
-Nie. Testy nie są jeszcze skończone, Lincoln,
musisz uzbroić się w cierpliwość – mówiła, wciąż jeszcze nie wchodząc do windy
– Oczywiście, że rozumiem, jakie to ważne dla Trójcy, sama rozpoczęłam ten
program! – wymieniliśmy z Doylem spojrzenia. Teraz już mieliśmy pewność, że
Pani Doktor należy do Trójcy – Posłuchaj, właśnie lecę do Rio, tam się spotkamy
– kobieta rozłączyła się i wcisnęła przycisk przywołujący windę. To był czas,
byśmy zaatakowali.
Podniosłam się z ziemi, a kiedy winda
otworzyła swe drzwi, siłą woli je zamknęłam. Ciemnowłosa odwróciła się w naszą
stronę. Z jej twarzy nie mogłam odczytać żadnych uczuć. Nie była ani zdziwiona,
ani przestraszona, ani zła. Ona…uśmiechała się…
-Proszę, proszę, proszę… - zrobiła
kilka kroków w naszym kierunku – Kogo my tu mamy. Naszą sekretną broń, moje najlepsze
dzieło – na słowo „dzieło” miałam jej ochotę przyłożyć – A to zapewne jest
Doyle Blackwell – przeniosła wzrok na chłopaka – Czemu znalezienie mnie zajęło
wam tak dużo czasu? Myślałam, że jesteście lepsi.
-Koniec tych pogaduszek, paniusiu –
Doyle złapał Doktor Marous za nadgarstek, by przypadkiem nie planowała ucieczki
– Gdzie znajdę resztę przywódców Trójcy?
-Myślisz, że tak łatwo mnie złamiesz? –
prychnęła – Należę do Trójcy od lat, szkolili mnie do takich sytuacji. Wiem,
jak wymigać się od odpowiedzi.
-No patrz, a ja myślałem, że jesteś
tylko słabą, naiwną kobietą, która wierzy, że zbawi świat – Stephenie cicho się
zaśmiała, po czym przeniosła wzrok na mnie.
-A ty co? Będziesz tak milczeć?
Zapomniałaś języka w gębie, dziwadle?
Tego było już za wiele! Uniosłam
kobietę w powietrze, a następnie rzuciłam nią o ścianę. Ciemnoskóra upadła na
ziemię, ale nie przestawała się śmiać. Miałam jej już serdecznie dość!
Podeszłam bliżej niej i przywaliłam w nos z pięści. Jej śmiech nie ustawał.
Uderzyłam ją po raz kolejny, ale ona wciąż się śmiała! Przed trzecim razem
powstrzymał mnie Doyle, który siłą odciągnął mnie od leżącej. Widziałam, jak z
jej nosa wypływa krew i wpada jej do ust, plamiąc przy tym zęby na czerwono.
-Raven, musisz się uspokoić – upomniał
mnie chłopak – Jeśli ja zabijesz, stracimy trop – pokiwałam porozumiewawczo
głową i odwróciłam się w stronę kobiety.
-Jeśli nie chcesz mieć złamanego
jeszcze czegoś poza nosem, lepiej zacznij mówić – kobieta nie przestawała się
śmiać, ale po krótkiej chwili dało się usłyszeć jej szept.
-Trójca…zawsze będzie czuwać…
Uśmiechnęła się do mnie wrednie, po
czym nacisnęła jakiś przycisk na zegarku. W tym samym momencie usłyszałam jakiś
okropny, strasznie głośny dźwięk. On…sprawiał mi ból! Muzyka…przez nią bolał
mnie każdy mięsień, każda kość, a głowa i serce przede wszystkim. Cierpienie
stawało się nie do wytrzymania, upadłam na ziemie, trzymając się za głowę, starając
się jakoś przetrwać te męczarnie. Nadal słyszałam śmiech kobiety. Spróbowałam
zmusić się jakoś, bym na nią spojrzała. Ciemnowłosa stała już przy windzie i
czekała na jej przybycie. W dodatku ze wszystkich ścian wystawały automatyczne
karabiny, wycelowane prosto w nas. Doyle klęczał obok mnie, chciał mi jakoś
pomóc.
-Ciekawy wynalazek, nieprawdaż? –
zwróciła się do nas – Zegarek, taki niepozorny, a tak zabójczy. Wykonany w
podobny sposób, co Flet Gilgamesza, którego muzyka jest w stanie wygnać ducha
Kura z ciała nosiciela, niestety zadając przy tym ogromny ból… Cóż za ironia,
że ta sama broń może zniszczyć Kura, jak i osobę, która miała go zabić…
Musiałam wziąć się w garść, zanim
będzie za późno. Zebrałam w sobie wszystkie siły, jakie mi pozostały i siłą
woli rozwaliłam zegarek, zamieniłam w czysty pył. Muzyka w sekundzie ustała,
ale głowa wciąż mnie bolała, choć nie tak bardzo. Doktor Marous ze zdziwieniem
spojrzała na dłoń, a później zdziwienie przemieniło się w złość. Niestety w tym
samym czasie zajechała winda i ciemnoskóra zaraz miała nią uciec.
-Mała strata – powiedziała, zanim
straciliśmy ją z oczu – Mam ich jeszcze kilka w zanadrzu.
Kobieta puściła nam oczko, po czym
drzwi windy się zamknęły, a karabiny zaczęły strzelać w nas pociskami. Resztami
sił stworzyłam nad nami pole siłowe, które skutecznie nas chroniło, ale nie
mogłam tak długo wytrzymać.
-Doyle… - wycedziłam przez zęby –
Strzelaj!
Jak na zawołanie, rudowłosy wystrzelił
kilka rakiet, które zniszczyły karabiny. Wyłączyłam pole, wzięłam głęboki wdech
i gdy tylko poczułam, że dam radę iść, podbiegłam do windy. Spróbowałam ją
wezwać, ale przycisk był zablokowany. Wredna suka! Odłączyła nas.
Nie mieliśmy czasu na cackanie się.
Siłą woli wyrwałam drzwi, a następnie samą windę i wyrzuciłam ją przez dach.
Razem z Doylem skoczyliśmy w dół. Tam czekało na nas coś w stylu jakiegoś
podziemnego pasa startowego, ale co z niego niby startowało?
Szybko znaleźliśmy pytanie na tą
odpowiedź, bo przed nami przejechało coś w stylu wyjątkowo szybkiego
poduszkowca, a w nim najpewniej siedziała doktor Moraus. Doyle bez
zastanowienia wziął mnie na ręce i odpalił swój Jetpack. Ruszyliśmy w pościg za
kobietą, ale we dwoje byliśmy za wolni. W niedługim czasie straciliśmy ją z
oczu.
Rudowłosy wylądował i odstawił mnie na
ziemię. To ni był koniec… W końcu wiedzieliśmy, że ona i Lincoln Pierce
spotykają się w Rio. Tam ją dorwiemy.
Nagle usłyszeliśmy dziwny dźwięk, jakby
głośny szum wody. Ale co woda robiłaby w garażu? Chyba, że…
-Pewnie ma tu śluzę! Chce nas zalać! –
Doyle miał rację. W oddali dało się zauważyć falę wody – Trzeba lecieć.
-Nie.
-Co?
-Razem jesteśmy za wolni. Leć, a ja
spróbuję jakoś zatrzymać wodę.
-Jesteś pewna? – chłopak wyglądał na
zmartwionego – Jesteś teraz słabsza. Co jeśli…
-Dam radę! – ryknęłam na niego – Leć!
Doyle odpalił Jetpack i poleciał w
stronę wyjścia. Ja stanęłam przodem do fali wody, zebrałam w sobie całą dostępną
mi energię i stworzyłam wielką ścianę oddzielającą mnie od wody. Teraz
wystarczyło czekać na najgorsze…
Fala uderzyła z wielką siłą. Czułam jej
prędkość, jej siłę. Utrzymywanie pola było bardzo wyczerpujące, ale musiałam
wytrzymać.
Miałam coraz mniej sił. Uklękłam, a z
mojego nosa zaczęła wypływać krew. Jeszcze trochę… Wytrzymaj…
Ale miałam już dość. Szanse, że Doyle
wydostał się na zewnątrz były bardzo duże, więc nadszedł czas bym ratowała
siebie. Przemieniłam ścianę w kulę, taką bańkę, która mnie chroniła. Kiedy woda
uderzyła kula, a w niej ja, pognała razem z prądem. Nie mogłam się utrzymać w
miejscu i ciągle uderzałam o ściany bańki. W pewnym momencie zobaczyłam światło
słoneczne… Zbliżałam się do końca. To bardzo dobrze, bo robiłam się coraz
słabsza. Bańka powoli pękała. Musiałam wytrzymać jeszcze trochę…
W końcu wydostałam się na powierzchnię,
ale jak się szybko okazało, woda wpływała do morza. Kula pękła, a ja z wielkim
pluskiem wpadłam do wody. Czułam jak reszta fali mnie przygniata, jak spadam na
dno. Musiałam zebrać się na ostatni wysiłek i wypłynąć na powierzchnię.
Ruszałam nogami i rękami i w końcu poczułam, jak coś wyciąga mnie z morza.
Doyle złapał moją dłoń i wyciągnął z
wody, a następnie oboje wypłynęliśmy na powierzchnię. Wylądowaliśmy na jakiejś
małej wysepce. Położyłam się na Ziemi, bo już nie miałam siły nawet na
siedzenie. To wszystko zbytnio mnie wykończyło. Musiałam się zregenerować.
W pewnym momencie, pomimo wielu starań,
zaczęłam mimowolnie zamykać oczy, aż straciłam przytomność.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz