niedziela, 11 grudnia 2016

Rozdział XII - Mroczny sen


Muszę przyznać, że zaczynam dostrzegać coraz więcej plusów związanych ze  współpracą z Doylem. Wygody, jakie mi zapewnia to jedna sprawa, ale jego znajomości ze świata przestępczego to coś o wiele lepszego. Zak dał nam cynk, że niejaka Pani Doktor Amanda Steward może mieć coś wspólnego z Trójcą, albo jeszcze lepiej, może być jedną z przywódców. Doktor zaginęła ponad dziesięć lat temu, ale możliwe, że ktoś co nieco o niej wie. Doyle podobno ma znajomego, trzymali się razem w jednym z sierocińców, który teraz zajmuje się głównie szpiegostwem. Owy szpieg dostał zlecenie na Panią Doktor cztery lata temu, od jakiegoś Beemana. Udało mu się ustalić, że kobieta wciąż żyje, pomimo wielu błędnych przypuszczeń i mieszka we Francji. Dostała nowe nazwisko, Stephenie Marous, ale prawnie, podkreślam prawnie nigdzie nie pracuje. To nie pasuje do jej wielkiej posiadłości, zapewne wartej miliony funtów. W dodatku Pani Doktor często podróżuje, oczywiście osobistym, odrzutowcem.



-Czegoś się jeszcze dowiedziałeś? – dopytałam, kiedy Doyle wszystko mi opowiedział. Już siedzieliśmy w samolocie, który kierował się do Paryża.

-Mój przyjaciel zdołał przejrzeć pocztę Doktor Marous – mówił dalej, przy okazji zajadając się chińskim jedzeniem – Bardzo często korespondowała z niejakim Lincolnem Piercem.

-Powinno mi to coś mówić? – pokręcił przecząco głową.

-Raczej nie. Ale ja prześwietliłem gościa. 34 lata, jedynak, syn generała Pierce’a. Obecnie mieszka w Brazylii. Jako że wywodzi się z zamożnej rodziny, nie pracuje. Za to jest jednym z najhojniejszych dawców dla UNICEF i takich tam.

-Dobroczyńca powiadasz? To mogłaby być dobra przykrywka. Ktoś, kto oddaje pieniądze innym zwykle może otrzymywać tajne, przydatne informacje.

-Dobrze kombinujesz, mała. Jak już skończymy z Panią Doktor, złożymy wizytę Panu Pierce – Doyle włożył do ust kolejną sajgonkę, a sos spłynął mu po brodze. Zrobiło mi się trochę niedobrze.

-Jak cię w ogóle z tym wpuścili? – zmieniłam temat – Przekupiłeś ich, czy co?

-Nie. Przypominam ci, że lecimy w pierwszej klasie. Tutaj to my wydajemy rozkazy. Czyli mogę jeść co mi się podoba – pokręciłam z niedowierzaniem głową.

-W takim razie zajadaj się swoją chińszczyzną. Ja się prześpię.




Odwróciłam się na drugi bok i zamknęłam oczy. Nie licząc głośnego mlaskania Doyle’a, w samolocie panowała cisza. Już po jakiś pięciu minutach zdołałam usnąć.



***



Świat stał w płomieniach. Wokół mnie były zniszczone budynki, spalone drzewa, martwi ludzie. Ziemia była czerwona od krwi, a niebo zapełnione czarnymi chmurami. Czułam wielki ból w sercu, jakby coś rozrywało je od środka. Nagle, przede mną pojawił się Zak. To był on, ale…był inny. Jego oczy, były całkiem czarne i sprawiały wrażenie pustych. W zakrwawionej dłoni trzymał Pazur. Zaczął iść w moim kierunku.



-Zak…Co się dzieje? – zapytałam przestraszona, ale on nie odpowiedział – Co się dzieje do cholery?! – wrzasnęłam na niego, ale i na to nie zareagował.



Chłopak złapał mnie za rękę i przyciągnął do siebie. Patrząc w jego czarne oczy widziałam tylko śmierć. Wtem poczułam silne ukłucie w sercu. Zak mnie puścił, ja upadłam na ziemię, a z mojej klatki piersiowej wypływała krew. Nastolatek stał nade mną, uśmiechając się.



-Spójrz, do czego doprowadziłaś – usłyszałam jakiś tajemniczy głos, a potem poczułam się, jakbym cała się paliła. Krzyczałam, ale nie mogłam zrobić nic więcej.

-Raven! – ocknęłam się…chyba. Doyle trzymał mnie za ramię, starał się uspokoić. Oddychałam bardzo szybko, a po moim czole spływał pot – Co się dzieje?

-Nic – szepnęłam – To tylko zły sen.

-Dolecieliśmy – stwierdził i palcem wskazał na znajdujące się przed nami lotnisko.



***



Dom szanownej Pani Doktor znajdował się na obrzeżach miasta. Jednopiętrowy, ogrodzony wysokim murem. Udało mi się po cichu otworzyć bramę i razem z Doylem zakradliśmy się do domu. Drzwi na szczęście były otwarte, więc bez problemu weszliśmy do środka. Wszystko było tam białe, lub przeźroczyste. Widać było, że kobieta jest perfekcjonistką. Każdy przedmiot miał swoje miejsce, książki na regale były ułożone alfabetycznie. W głębi domu była winda, a skoro budowla ma tylko jedno piętro, to musi ona prowadzić pod ziemię.

Nagle usłyszeliśmy czyjąś rozmowę. Szybko, po cichu schowaliśmy się za kanapą. Po kilku sekundach z pokoju obok wyszła szczupła, ciemnoskóra kobieta o brązowych oczach i czarnych, sięgających jej ramion włosach. Ubrana w białą, kontrastującą z jej karnacją sukienkę bez pleców, szpilki oraz zegarek kierowała się w stronę windy, przy okazji rozmawiając przez telefon.



-Nie. Testy nie są jeszcze skończone, Lincoln, musisz uzbroić się w cierpliwość – mówiła, wciąż jeszcze nie wchodząc do windy – Oczywiście, że rozumiem, jakie to ważne dla Trójcy, sama rozpoczęłam ten program! – wymieniliśmy z Doylem spojrzenia. Teraz już mieliśmy pewność, że Pani Doktor należy do Trójcy – Posłuchaj, właśnie lecę do Rio, tam się spotkamy – kobieta rozłączyła się i wcisnęła przycisk przywołujący windę. To był czas, byśmy zaatakowali.



Podniosłam się z ziemi, a kiedy winda otworzyła swe drzwi, siłą woli je zamknęłam. Ciemnowłosa odwróciła się w naszą stronę. Z jej twarzy nie mogłam odczytać żadnych uczuć. Nie była ani zdziwiona, ani przestraszona, ani zła. Ona…uśmiechała się…



-Proszę, proszę, proszę… - zrobiła kilka kroków w naszym kierunku – Kogo my tu mamy. Naszą sekretną broń, moje najlepsze dzieło – na słowo „dzieło” miałam jej ochotę przyłożyć – A to zapewne jest Doyle Blackwell – przeniosła wzrok na chłopaka – Czemu znalezienie mnie zajęło wam tak dużo czasu? Myślałam, że jesteście lepsi.

-Koniec tych pogaduszek, paniusiu – Doyle złapał Doktor Marous za nadgarstek, by przypadkiem nie planowała ucieczki – Gdzie znajdę resztę przywódców Trójcy?

-Myślisz, że tak łatwo mnie złamiesz? – prychnęła – Należę do Trójcy od lat, szkolili mnie do takich sytuacji. Wiem, jak wymigać się od odpowiedzi.

-No patrz, a ja myślałem, że jesteś tylko słabą, naiwną kobietą, która wierzy, że zbawi świat – Stephenie cicho się zaśmiała, po czym przeniosła wzrok na mnie.

-A ty co? Będziesz tak milczeć? Zapomniałaś języka w gębie, dziwadle? 



Tego było już za wiele! Uniosłam kobietę w powietrze, a następnie rzuciłam nią o ścianę. Ciemnoskóra upadła na ziemię, ale nie przestawała się śmiać. Miałam jej już serdecznie dość! Podeszłam bliżej niej i przywaliłam w nos z pięści. Jej śmiech nie ustawał. Uderzyłam ją po raz kolejny, ale ona wciąż się śmiała! Przed trzecim razem powstrzymał mnie Doyle, który siłą odciągnął mnie od leżącej. Widziałam, jak z jej nosa wypływa krew i wpada jej do ust, plamiąc przy tym zęby na czerwono.



-Raven, musisz się uspokoić – upomniał mnie chłopak – Jeśli ja zabijesz, stracimy trop – pokiwałam porozumiewawczo głową i odwróciłam się w stronę kobiety.

-Jeśli nie chcesz mieć złamanego jeszcze czegoś poza nosem, lepiej zacznij mówić – kobieta nie przestawała się śmiać, ale po krótkiej chwili dało się usłyszeć jej szept.

-Trójca…zawsze będzie czuwać…



Uśmiechnęła się do mnie wrednie, po czym nacisnęła jakiś przycisk na zegarku. W tym samym momencie usłyszałam jakiś okropny, strasznie głośny dźwięk. On…sprawiał mi ból! Muzyka…przez nią bolał mnie każdy mięsień, każda kość, a głowa i serce przede wszystkim. Cierpienie stawało się nie do wytrzymania, upadłam na ziemie, trzymając się za głowę, starając się jakoś przetrwać te męczarnie. Nadal słyszałam śmiech kobiety. Spróbowałam zmusić się jakoś, bym na nią spojrzała. Ciemnowłosa stała już przy windzie i czekała na jej przybycie. W dodatku ze wszystkich ścian wystawały automatyczne karabiny, wycelowane prosto w nas. Doyle klęczał obok mnie, chciał mi jakoś pomóc.



-Ciekawy wynalazek, nieprawdaż? – zwróciła się do nas – Zegarek, taki niepozorny, a tak zabójczy. Wykonany w podobny sposób, co Flet Gilgamesza, którego muzyka jest w stanie wygnać ducha Kura z ciała nosiciela, niestety zadając przy tym ogromny ból… Cóż za ironia, że ta sama broń może zniszczyć Kura, jak i osobę, która miała go zabić…



Musiałam wziąć się w garść, zanim będzie za późno. Zebrałam w sobie wszystkie siły, jakie mi pozostały i siłą woli rozwaliłam zegarek, zamieniłam w czysty pył. Muzyka w sekundzie ustała, ale głowa wciąż mnie bolała, choć nie tak bardzo. Doktor Marous ze zdziwieniem spojrzała na dłoń, a później zdziwienie przemieniło się w złość. Niestety w tym samym czasie zajechała winda i ciemnoskóra zaraz miała nią uciec.



-Mała strata – powiedziała, zanim straciliśmy ją z oczu – Mam ich jeszcze kilka w zanadrzu.



Kobieta puściła nam oczko, po czym drzwi windy się zamknęły, a karabiny zaczęły strzelać w nas pociskami. Resztami sił stworzyłam nad nami pole siłowe, które skutecznie nas chroniło, ale nie mogłam tak długo wytrzymać.



-Doyle… - wycedziłam przez zęby – Strzelaj!



Jak na zawołanie, rudowłosy wystrzelił kilka rakiet, które zniszczyły karabiny. Wyłączyłam pole, wzięłam głęboki wdech i gdy tylko poczułam, że dam radę iść, podbiegłam do windy. Spróbowałam ją wezwać, ale przycisk był zablokowany. Wredna suka! Odłączyła nas.

Nie mieliśmy czasu na cackanie się. Siłą woli wyrwałam drzwi, a następnie samą windę i wyrzuciłam ją przez dach. Razem z Doylem skoczyliśmy w dół. Tam czekało na nas coś w stylu jakiegoś podziemnego pasa startowego, ale co z niego niby startowało?

Szybko znaleźliśmy pytanie na tą odpowiedź, bo przed nami przejechało coś w stylu wyjątkowo szybkiego poduszkowca, a w nim najpewniej siedziała doktor Moraus. Doyle bez zastanowienia wziął mnie na ręce i odpalił swój Jetpack. Ruszyliśmy w pościg za kobietą, ale we dwoje byliśmy za wolni. W niedługim czasie straciliśmy ją z oczu.

Rudowłosy wylądował i odstawił mnie na ziemię. To ni był koniec… W końcu wiedzieliśmy, że ona i Lincoln Pierce spotykają się w Rio. Tam ją dorwiemy.

Nagle usłyszeliśmy dziwny dźwięk, jakby głośny szum wody. Ale co woda robiłaby w garażu? Chyba, że…



-Pewnie ma tu śluzę! Chce nas zalać! – Doyle miał rację. W oddali dało się zauważyć falę wody – Trzeba lecieć.

-Nie.

-Co?

-Razem jesteśmy za wolni. Leć, a ja spróbuję jakoś zatrzymać wodę.

-Jesteś pewna? – chłopak wyglądał na zmartwionego – Jesteś teraz słabsza. Co jeśli…

-Dam radę! – ryknęłam na niego – Leć!



Doyle odpalił Jetpack i poleciał w stronę wyjścia. Ja stanęłam przodem do fali wody, zebrałam w sobie całą dostępną mi energię i stworzyłam wielką ścianę oddzielającą mnie od wody. Teraz wystarczyło czekać na najgorsze…

Fala uderzyła z wielką siłą. Czułam jej prędkość, jej siłę. Utrzymywanie pola było bardzo wyczerpujące, ale musiałam wytrzymać.

Miałam coraz mniej sił. Uklękłam, a z mojego nosa zaczęła wypływać krew. Jeszcze trochę… Wytrzymaj…

Ale miałam już dość. Szanse, że Doyle wydostał się na zewnątrz były bardzo duże, więc nadszedł czas bym ratowała siebie. Przemieniłam ścianę w kulę, taką bańkę, która mnie chroniła. Kiedy woda uderzyła kula, a w niej ja, pognała razem z prądem. Nie mogłam się utrzymać w miejscu i ciągle uderzałam o ściany bańki. W pewnym momencie zobaczyłam światło słoneczne… Zbliżałam się do końca. To bardzo dobrze, bo robiłam się coraz słabsza. Bańka powoli pękała. Musiałam wytrzymać jeszcze trochę…

W końcu wydostałam się na powierzchnię, ale jak się szybko okazało, woda wpływała do morza. Kula pękła, a ja z wielkim pluskiem wpadłam do wody. Czułam jak reszta fali mnie przygniata, jak spadam na dno. Musiałam zebrać się na ostatni wysiłek i wypłynąć na powierzchnię. Ruszałam nogami i rękami i w końcu poczułam, jak coś wyciąga mnie z morza.

Doyle złapał moją dłoń i wyciągnął z wody, a następnie oboje wypłynęliśmy na powierzchnię. Wylądowaliśmy na jakiejś małej wysepce. Położyłam się na Ziemi, bo już nie miałam siły nawet na siedzenie. To wszystko zbytnio mnie wykończyło. Musiałam się zregenerować.

W pewnym momencie, pomimo wielu starań, zaczęłam mimowolnie zamykać oczy, aż straciłam przytomność.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz