Nagle przede mną znów
przeleciał kruk. Podążyłem za nim wzrokiem. Ptak usiadł na dachu jednego z
budynków i wtedy się zorientowałem, że tam stoi jakiś człowiek. Wyraźnie
widziałem czyjąś sylwetkę. Musiałem to sprawdzić. Wyciągnąłem przypięty do pasa
pazur, czyli moją broń. Wystrzeliłem hak, który zaczepił się o dach budynku, a
następnie uruchomiłem wciągarkę i w momencie znalazłem się na górze. Kruk
ciągle tam siedział. Tajemniczy człowiek nie bardzo. Nie wiedząc co robić
usiadłem na skraju budynku. Te wszystkie ciała, tyle śmierci… Chwila, te ciała…
Podniosłem się i uważniej przyjrzałem kałużą krwi. Układały się w dobrze mi
znany znak. Jego znak… Znak Kura…
-Myślałeś, że się ode mnie
uwolniłeś? – ktoś odezwał się znikąd. Głos był bardzo donośny, ale nieznany.
Zacząłem rozglądać się w poszukiwaniu nieznajomego, ale nikogo nie widziałem –
Ja tak łatwo nie rezygnuję – głos wydawał się dochodzić zewsząd – Moja chwilowa
słabość pozwoliła ci uwierzyć, że możesz normalnie żyć, ale to była złudna
nadzieja. Powróciłem i mam zamiar wypełnić swoje przeznaczenie – w tej chwili
zrozumiałem kto do mnie mówił. Ale czy to było możliwe? – Już wkrótce nie
będziesz w stanie się kontrolować, a ja wykonam swoje zadanie. Rasa ludzka…zginie!
-Nie! Zniszczyliśmy cię! –
rozległ się jego przerażający śmiech.
-Zaledwie mnie osłabiliście!
A teraz wróciłem i jestem gotowy by rządzić tym światem!
-Nie pozwolę ci na to. Nie
dam ci…Agh!
Nagle poczułem straszliwy
ból, jakby coś rozdzierało mnie od środka. Już dawno się tak nie czułem.
Wiedziałem, że on próbuje się przebić, przejąć kontrolę, ale nie mogłem mu na
to pozwolić.
-Zostaw…mnie…w spokoju! –
wycedziłem przez zęby, bo ból sprawiał, że nie miałem nawet sił mówić. Poczułem
się bardzo słabo i upadłem na kolana.
-Jesteś nadzwyczaj naiwny. Ja
już zawsze będę razem z tobą, a może lepiej powiedzieć, będę tobą…
-Nie!
Obudziłem się cały mokry,
serce waliło mi jak szalone. Nie mogłem uspokoić oddech, choć ten sen już się
skończył. To był tylko sen, to nie była prawda. On nie wróci, jestem tego
pewny.
Rozejrzałem się po pokoju, by
tylko się upewnić, że jestem w domu. Przede mną stało biurko, a na nim laptop,
obok dosyć duży regał na książki. Po jednej stronie łóżka była komoda, a po
drugiej kanapa. Ściany poobklejany były różnymi plakatami. Zaraz przy łóżku
leżał wielki zielony jaszczur, mój Komodo. Na kanapie smacznie drzemał Fisk.
Był Lemurianinem, wyglądem przypominał goryla pomieszanego z kotem. Miał dobrze
ponad dwa metry. Tak, to na pewno był nasz dom.
Wciąż zmęczony wróciłem do
pozycji leżącej, ale co dziwne, nie mogłem usnąć. Ciągle myślałem o tym dziwnym
śnie. To wydawało się takie prawdziwe… Jego głos… Sam nie wiem co mam o tym
myśleć. Minęły cztery lata od kąt pozbyłem się tej mocy, a została mi tylko jej
mała część. Mogę się porozumiewać z Kryptydami, ale nie wydawać im rozkazów. Ale co jeśli… Dobra Zak, zapędzasz
się! Przestań o tym myśleć i idź spać!
Przekręciłem się na bok i
zamknąłem oczy. Minęło trochę czasu, ale w końcu usnąłem.
***
Poranny prysznic nieco mnie
orzeźwił Po kiepsko przespanej nocy właśnie tego mi było trzeba. Po prysznicu
musiałem nieco przeczesać (tylko dłonią) moje włosy. W większości były czarne,
ale na przedzie miałem białą czuprynę. Zaraz potem założyłem mój kombinezon, bo
znając życie, zaraz wyruszymy na pomoc jakiejś Kryptydzie. Kostium był
wytrzymałą zbroją w kolorze pomarańczowym, a na środku klatki piersiowej
widniało „S”, czyli symbol naszej rodziny. Spokojnym krokiem poszedłem w stronę
kuchni. Wyciągnąłem z lodówki mleko i zrobiłem sobie płatki. Po skończonym
posiłku byłem gotowy do kolejnej misji, ale dziwnie długo nikt się nie pojawił.
Dopiero po pół godziny czekania zorientowałem się, że jest po szóstej i rodzice
dopiero wstają. Aż dziwnie, że wstałem tak wcześnie. Zwykle mama musi mnie
dobudzać. Z nudów zacząłem przechadzać się korytarzami domu. Mieszkaliśmy w
lesie, gdzie nikt nigdy nie chodził. Mieliśmy całkowitą swobodę i pewność, że
nikt nas nie odkryje.
W pewnym momencie usłyszałem
znajomy dźwięk. Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem, że Zon urządza sobie poranny
lot. Była Pterodaktylką o zielonej skórze. Latała dość daleko, więc pewnie mnie
nawet nie zauważyła. Chciałbym, żeby podleciała bliżej. Mógłbym się z nią wtedy
przywitać. Jak na zawołanie Zon zaczęła lecieć w stronę domu i zatrzymała się
zaraz przy oknie. Już miałem się z nią przywitać, kiedy zobaczyłem, że jej oczy
świecą się na pomarańczowo. Cofnąłem się o krok myśląc, że mam halucynacje. To
niemożliwe… W szybie zobaczyłem swoje odbicie i moje oczy…świeciły na
pomarańczowo. Ona…moja moc…wróciła naprawdę! Ale jak to możliwe?! Cofnąłem się
o kolejne kilka kroków i uderzyłem plecami w ścianę. Zrobiło mi się dziwnie
słabo i osunąłem się na ziemię. Byłem pewny, że zaraz zemdleję. Ostatnią rzeczą
jaką pamiętam przed utrata przytomności, była wyraźnie czymś zdenerwowana Zon.
Szamotała się, jakby coś ją bolało i wtedy zrozumiałem, że to ja…
***
Powoli zaczynałem się budzić.
Jasne światło z lampy nade mną trochę mnie oślepiało. Próbowałem wstać, ale
ciągle byłem słaby. W pewnym momencie ktoś odsunął lampę, a przede mną pojawiła
się twarz mamy. Była wysoką i szczupła kobietą o jasnej skórze, błękitnych
oczach i białych włosach spiętych w kucyka. Miała na sobie taki sam kombinezon
jak ja.
-Mamo? Co się stało?
-Chciałam cię zapytać o to
samo – powiedziała z zaniepokojeniem na twarzy, a potem pomogła mi się podnieść
– Razem z tatą szłam do kuchni i idąc korytarzem zobaczyliśmy, że leżysz
nieprzytomny na podłodze. Szyba była wybita, a Zon cała pokaleczona, więc
pewnie przez przypadek wleciała do domu – musiałem szybko wymyślić jaką
wymówkę. Nie chciałem mówić rodzicom prawdy o tym, co się stało. Nie, zanim
tego nie wyjaśnię.
-No tak! – udałem, że
wszystko mi się przypomniało – Zon przyleciała się ze mną przywitać, nie
zdążyła się zatrzymać, wybiła szybę i przy okazji we mnie wpadła – mama
podniosła jedną brew. Nie wierzyła mi, no jasne. Postanowiłem jednak, że będę
grał dalej – Ale nic jej nie jest?
-Nie, to tylko kilka ran,
wyjdzie z tego – by jej pokazać, że nic mi nie jest zszedłem z łóżka i stanąłem
na nogach. Trochę się przy tym zachwiałem, ale jakoś utrzymałem równowagę –
Jeżeli czujesz się na siłach, możesz lecieć z nami do Amazońskiej Dżungli.
Doyle dowiedział się, że ludzie zaczęli sobie urządzać nielegalne polowania na
zwierzęta, w tym Kryptydy – mówiła wyraźnie z pogardą.
-Amazonka? Czyli Tapire-lauara są zagrożone – co za ironia! To
właśnie tam rodzice ukryli swój kawałek Kamienia Kura – Jasne, polecę z Wami.
-Świetnie.
Tata czeka na sterowcu. Powiem mu, że lecisz.
Drew
zaczęła iść w stronę drzwi. Dopiero wtedy zauważyłem, że w jej pokrowcu już
leży ognisty tybetański miecz, jej główna broń, która absorbuje światło i zamienia je w strumień ognia, lub lodu.
Powoli zacząłem iść w stronę
sterowca. W tym tempie, droga wydawała się strasznie długa. W końcu jednak
dotarłem na miejsce i moim oczom ukazał się ogromny, pomarańczowy, owalny
sterowiec. Wszedłem na pokład, a zaraz potem na mostek. Tam czekali rodzice,
Fisk i Komodo. Tata był wysokim i umięśnionym mężczyzną o ciemnej skórze. Miał
jedno oko brązowe, a drugie niebieskie, w wyniku walki z Tsul ‘Kalu. Również
przez tą walkę przez niebieskie oko przebiega szrama, a czarne włosy dzieli
biały pas. Miał na sobie identyczny kombinezon oraz rękawicę, która potrafi
ukierunkować energię tak, aby skupiała się w prawej ręce. Cztery kryształy
umieszczone na rękawicy mogą w zależności od potrzeby zamrażać, podgrzewać,
paraliżować i wytwarzać wibracje.
-Cieszę się, że do nas
dołączyłeś – odezwał się tata, po czym wystartował – Martwiłem się o ciebie.
-To nic, miałem tylko małe
zderzenie z Zon.
Ciągle byłem słaby i nie
chciałem zbyt długo stać. Usiadłem na jednym z trzech foteli i od razu zrobiło
mi się lepiej. Nasza maszyna nieźle zasuwała, ale droga do Amazońskiej Dżungli
i tak będzie trochę trwała. Tata ustawił autopilota i razem z mamą poszli do
laboratorium. Pracują nad prototypem jakiejś nowej broni i spędzają przy tym
cały wolny czas. Fisk usiadł na fotelu obok i z uśmiechem „zapytał” co mam
ochotę robić.
-Nie obraź się Fisk, ale
jestem trochę zmęczony. Miałem kiepską noc.
Fiskerton zrobił zdziwioną
minę, a zaraz potem zrezygnowany opuścił mostek. Komodo smacznie spał i
pomyślałem, że może wezmę z niego przykład. Rozsiadłem się w fotelu i już po
chwili usnąłem.
***
Obudziłem się, gdy autopilot
oznajmił, że jesteśmy na miejscu. Rzeczywiście, pod nami rozciągał się zielony,
gęsty Amazoński Las. Dałem znać rodziców i wszyscy zjechaliśmy na dół. Czułem
się już o wiele lepiej, więc byłem gotowy do działania. Gdy tylko postawiłem
stopę na ziemi poczułem obecność Tapire-lauara.
Mógłbym je spokojnie znaleźć.
-Kłusownicy
poruszają się po całym lesie, więc mamy spory teren do sprawdzenia.
-Powinniśmy
się rozdzielić – zaproponował tata i bardzo się z tego cieszyłem.
-Ja
pójdę z Fiskiem i Komodo. Sprawdzimy część północną i zachodnią.
Nim
rodzice zdążyli się odezwać zacząłem biec w swoja stronę, a Fisk i Komodo zaraz
za mną. Do Tapire-lauara mieliśmy jakieś pięć kilometrów, w dodatku ciągle się
przemieszczały. Chciałem je jak najszybciej znaleźć. Nie wiadomo jak ci
kłusownicy na nie polują.
W
końcu udało się nam dotrzeć na miejsce. Wyraźnie czułem cztery Kryptydy, ale
nie mogłem ich zobaczyć. Pewnie się chowały. Wypatrywałem też kłusowników, ale
na próżno. Nagle usłyszałem dziwny dźwięk. Odwróciłem się i zobaczyłem, że Fisk
złapał się w jakieś sidła. Jego noga utknęła we wnyce. Z łapy wypływała krew i
za nic nie mogłem otworzyć pułapki. Znienacka poczułem, jak ktoś przystawia mi
lufę broni do głowy.
-Odsuń
się od tego zwierza, ale już – rozkazał mężczyzna, a ja powoli cofnąłem się o
krok – Kim ty do cholery jesteś?!
Nie miałem najmniejszego
zamiaru mu odpowiadać. Zamknąłem oczy i zacząłem „szukać” Tapire-lauara, ale
już nic nie czułem, zupełnie nic. Czyżby…
-Co zrobiłeś z
Tapire-lauara?! – zapytałem ostro – Gadaj!
-Nie tym tonem smarkaczu albo
odstrzelę ci łeb!
Wtem kłusownik zawył i zabrał
na chwilę broń. To była moja okazja. Odwróciłem się i wyrwałem brunetowi
karabin, a następnie rzuciłem go jak najdalej. Zobaczyłem, że jego noga jest ugryziona i poważnie krwawi. Czyli
Komodo się nim zajął.
Facet próbował mnie uderzyć,
ale zrobiłem szybki unik i kopnąłem go w brzuch. Był dość masywny i nie zrobiło
to na nim większego wrażenia, więc przeskoczyłem nad nim i wylądowałem na jego
plecach. Zacząłem ciągnąć go za włosy, ale on złapał mnie za rękę i rzucił mną
o drzewo. Odbiłem się od niego i upadłem na ziemię. Tak strasznie chciałem go
pokonać. Zerknąłem na chwilę na Fiska. Zdołał się uwolnić, ale jego noga ciągle
krwawiła. Musiałem sobie poradzić z tym gościem sam.
-Chcesz wiedzieć co zrobiłem
z tymi dziwnymi tygrysami? Powiem ci – oznajmił z wrednym uśmiechem – Ja i moi
koledzy z przyjemnością je powystrzelaliśmy, a potem zaczęliśmy ściągać skóry,
aż wy się nie zjawiliście.
Byłem wściekły. To co
zrobił…musiał zapłacić! Wydarłem się jak najgłośniej umiałem, a zaraz potem
rzuciłem się na niego. Jakimś cudem powaliłem go na ziemię, a potem zacząłem
okładać pięściami. On niestety niewiadomo skąd wyciągnął nóż i przeciął nim mój
policzek, po którym momentalnie zaczęła spływać krew. Cofnąłem się o krok.
Teraz…już przesadził. Poczułem, jak uwalnia się ze mnie energia, a oczy
przybierają pomarańczową barwę. Komodo i
Fiskerton w momencie rzucili się na niego. Kłusownik nie miał szans. Smok
pogryzł go całego, a Fisk pobił prawie do nie przytomności. Kazałem im
przestać, sam chciałem go wykończyć. Zacisnąłem pięść i zacząłem okładać go jak
najmocniej umiałem. Czułem się jak w
transie, musiałem go pokonać. Wtem poczułem jak ktoś łapie mnie za rękę.
-Zak, wystarczy!
Tata odciągnął mnie od
mężczyzny i dopiero wtedy zrozumiałem, że on nie żyje. Mama sprawdziła jeszcze,
czy nie przeżył, ale kiedy pokiwała głową, cała nadzieja zgasła. Zabiłem go.
Zabiłem człowieka…
-Co tu się stało?! – wydarł
się na mnie tata, a ja nie wiedziałem, co mam powiedzieć.
-Ja…ja… - jąkałem się.
-Co ty?!
-To nie byłem ja! – wydarłem
się, po czym uderzyłem mężczyznę z pięści. Doc cofnął się o krok i spojrzał na
mnie z niedowierzaniem, Drew tak samo. Nie panuję już nad sobą…
-Co się dzieje Zak? –
zapytała już dużo spokojniej mama – Mów do mnie synku.
-Nie mogę…Nie chcę tego znowu
przechodzić!
-Czego? – zapytał tata –
Czego nie chcesz przechodzić?
-Nigdy się od niego nie
uwolnię! Cokolwiek byśmy nie rozbili! Nigdy!
Wtedy znów poczułem wielki
ból głowy, praktycznie nie do wytrzymania. Upadłem na ziemię i zacząłem wić się
z bólu. W głowie słyszałem tylko jedno słowo – Kur! Ciągle i ciągle i jeszcze
raz i znowu! Rodzice byli przy mnie, czułem, że mama trzyma moją dłoń, a ja już
nie miałem siły, ale nie mogłem pozwolić mu przejąć kontroli. Nie mogłem
pozwolić mu ich skrzywdzić. Czułem jak moc się we mnie kumuluje, jak chce się
wydostać. Muszę jej tylko na to pozwolić. Krzyknąłem z bólu, a w tym samym
momencie moje oczy rozbłysnęły pomarańczem i jasne światło rozniosło się po
całej dżungli. Ból ustal, a ja straciłem przytomność.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz