niedziela, 11 września 2016

Rozdział I - Nieproszony lokator

Ogarniała mnie głęboka ciemność. Panowała głucha cisza. Przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz. Byłem pewien, że ktoś mnie obserwuje. Zacząłem rozglądać się dookoła, ale nikogo nie zobaczyłem. Nagle z ciemności wyłonił się kruk. Leciał prosto na mnie, a ja nawet nie mogłem się ruszyć. Poczułem, jak jego ostre pazury stykają się z moim policzkiem. Złapałem za obolałe miejsce i poczułem ciepłą krew. Serce zabiło mi szybciej, kiedy usłyszałem za sobą odgłos kroków. Były coraz bliżej i bliżej. Wziąłem głęboki wdech i odwróciłem się w stronę, skąd dochodziły. Nic. Pustka. Ciemność. Znienacka zawiał zimny wiatr, tak silny, że zdołał mnie przewrócić. Poczułem, że upadam w coś mokrego i ciepłego. Dopiero po chwili zorientowałem się, że to krew. Kiedy ponownie rozejrzałem się, nic nie było takie, jak przedtem. Okrążały mnie zniszczone budynki, wszędzie leżały ciała zabitych ludzi. Niebo było czarne od dymu, a ziemia czerwona od krwi. Powoli podniosłem się z czerwonej kałuży i zacząłem wycierać z siebie krew, na próżno. „To nie jest prawda”, mówiłem w myślach. To nie mogła być prawda, to jakaś iluzja, to sen, to nie dzieje się naprawdę!
Nagle przede mną znów przeleciał kruk. Podążyłem za nim wzrokiem. Ptak usiadł na dachu jednego z budynków i wtedy się zorientowałem, że tam stoi jakiś człowiek. Wyraźnie widziałem czyjąś sylwetkę. Musiałem to sprawdzić. Wyciągnąłem przypięty do pasa pazur, czyli moją broń. Wystrzeliłem hak, który zaczepił się o dach budynku, a następnie uruchomiłem wciągarkę i w momencie znalazłem się na górze. Kruk ciągle tam siedział. Tajemniczy człowiek nie bardzo. Nie wiedząc co robić usiadłem na skraju budynku. Te wszystkie ciała, tyle śmierci… Chwila, te ciała… Podniosłem się i uważniej przyjrzałem kałużą krwi. Układały się w dobrze mi znany znak. Jego znak… Znak Kura…



-Myślałeś, że się ode mnie uwolniłeś? – ktoś odezwał się znikąd. Głos był bardzo donośny, ale nieznany. Zacząłem rozglądać się w poszukiwaniu nieznajomego, ale nikogo nie widziałem – Ja tak łatwo nie rezygnuję – głos wydawał się dochodzić zewsząd – Moja chwilowa słabość pozwoliła ci uwierzyć, że możesz normalnie żyć, ale to była złudna nadzieja. Powróciłem i mam zamiar wypełnić swoje przeznaczenie – w tej chwili zrozumiałem kto do mnie mówił. Ale czy to było możliwe? – Już wkrótce nie będziesz w stanie się kontrolować, a ja wykonam swoje zadanie. Rasa ludzka…zginie!
-Nie! Zniszczyliśmy cię! – rozległ się jego przerażający śmiech.
-Zaledwie mnie osłabiliście! A teraz wróciłem i jestem gotowy by rządzić tym światem!
-Nie pozwolę ci na to. Nie dam ci…Agh!

Nagle poczułem straszliwy ból, jakby coś rozdzierało mnie od środka. Już dawno się tak nie czułem. Wiedziałem, że on próbuje się przebić, przejąć kontrolę, ale nie mogłem mu na to pozwolić.

-Zostaw…mnie…w spokoju! – wycedziłem przez zęby, bo ból sprawiał, że nie miałem nawet sił mówić. Poczułem się bardzo słabo i upadłem na kolana.
-Jesteś nadzwyczaj naiwny. Ja już zawsze będę razem z tobą, a może lepiej powiedzieć, będę tobą…
-Nie!

Obudziłem się cały mokry, serce waliło mi jak szalone. Nie mogłem uspokoić oddech, choć ten sen już się skończył. To był tylko sen, to nie była prawda. On nie wróci, jestem tego pewny.
Rozejrzałem się po pokoju, by tylko się upewnić, że jestem w domu. Przede mną stało biurko, a na nim laptop, obok dosyć duży regał na książki. Po jednej stronie łóżka była komoda, a po drugiej kanapa. Ściany poobklejany były różnymi plakatami. Zaraz przy łóżku leżał wielki zielony jaszczur, mój Komodo. Na kanapie smacznie drzemał Fisk. Był Lemurianinem, wyglądem przypominał goryla pomieszanego z kotem. Miał dobrze ponad dwa metry. Tak, to na pewno był nasz dom.
Wciąż zmęczony wróciłem do pozycji leżącej, ale co dziwne, nie mogłem usnąć. Ciągle myślałem o tym dziwnym śnie. To wydawało się takie prawdziwe… Jego głos… Sam nie wiem co mam o tym myśleć. Minęły cztery lata od kąt pozbyłem się tej mocy, a została mi tylko jej mała część. Mogę się porozumiewać z Kryptydami, ale nie wydawać im  rozkazów. Ale co jeśli… Dobra Zak, zapędzasz się! Przestań o tym myśleć i idź spać!
Przekręciłem się na bok i zamknąłem oczy. Minęło trochę czasu, ale w końcu usnąłem.

***

Poranny prysznic nieco mnie orzeźwił Po kiepsko przespanej nocy właśnie tego mi było trzeba. Po prysznicu musiałem nieco przeczesać (tylko dłonią) moje włosy. W większości były czarne, ale na przedzie miałem białą czuprynę. Zaraz potem założyłem mój kombinezon, bo znając życie, zaraz wyruszymy na pomoc jakiejś Kryptydzie. Kostium był wytrzymałą zbroją w kolorze pomarańczowym, a na środku klatki piersiowej widniało „S”, czyli symbol naszej rodziny. Spokojnym krokiem poszedłem w stronę kuchni. Wyciągnąłem z lodówki mleko i zrobiłem sobie płatki. Po skończonym posiłku byłem gotowy do kolejnej misji, ale dziwnie długo nikt się nie pojawił. Dopiero po pół godziny czekania zorientowałem się, że jest po szóstej i rodzice dopiero wstają. Aż dziwnie, że wstałem tak wcześnie. Zwykle mama musi mnie dobudzać. Z nudów zacząłem przechadzać się korytarzami domu. Mieszkaliśmy w lesie, gdzie nikt nigdy nie chodził. Mieliśmy całkowitą swobodę i pewność, że nikt nas nie odkryje.
W pewnym momencie usłyszałem znajomy dźwięk. Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem, że Zon urządza sobie poranny lot. Była Pterodaktylką o zielonej skórze. Latała dość daleko, więc pewnie mnie nawet nie zauważyła. Chciałbym, żeby podleciała bliżej. Mógłbym się z nią wtedy przywitać. Jak na zawołanie Zon zaczęła lecieć w stronę domu i zatrzymała się zaraz przy oknie. Już miałem się z nią przywitać, kiedy zobaczyłem, że jej oczy świecą się na pomarańczowo. Cofnąłem się o krok myśląc, że mam halucynacje. To niemożliwe… W szybie zobaczyłem swoje odbicie i moje oczy…świeciły na pomarańczowo. Ona…moja moc…wróciła naprawdę! Ale jak to możliwe?! Cofnąłem się o kolejne kilka kroków i uderzyłem plecami w ścianę. Zrobiło mi się dziwnie słabo i osunąłem się na ziemię. Byłem pewny, że zaraz zemdleję. Ostatnią rzeczą jaką pamiętam przed utrata przytomności, była wyraźnie czymś zdenerwowana Zon. Szamotała się, jakby coś ją bolało i wtedy zrozumiałem, że to ja…

***

Powoli zaczynałem się budzić. Jasne światło z lampy nade mną trochę mnie oślepiało. Próbowałem wstać, ale ciągle byłem słaby. W pewnym momencie ktoś odsunął lampę, a przede mną pojawiła się twarz mamy. Była wysoką i szczupła kobietą o jasnej skórze, błękitnych oczach i białych włosach spiętych w kucyka. Miała na sobie taki sam kombinezon jak ja.

-Mamo? Co się stało?
-Chciałam cię zapytać o to samo – powiedziała z zaniepokojeniem na twarzy, a potem pomogła mi się podnieść – Razem z tatą szłam do kuchni i idąc korytarzem zobaczyliśmy, że leżysz nieprzytomny na podłodze. Szyba była wybita, a Zon cała pokaleczona, więc pewnie przez przypadek wleciała do domu – musiałem szybko wymyślić jaką wymówkę. Nie chciałem mówić rodzicom prawdy o tym, co się stało. Nie, zanim tego nie wyjaśnię.
-No tak! – udałem, że wszystko mi się przypomniało – Zon przyleciała się ze mną przywitać, nie zdążyła się zatrzymać, wybiła szybę i przy okazji we mnie wpadła – mama podniosła jedną brew. Nie wierzyła mi, no jasne. Postanowiłem jednak, że będę grał dalej – Ale nic jej nie jest?
-Nie, to tylko kilka ran, wyjdzie z tego – by jej pokazać, że nic mi nie jest zszedłem z łóżka i stanąłem na nogach. Trochę się przy tym zachwiałem, ale jakoś utrzymałem równowagę – Jeżeli czujesz się na siłach, możesz lecieć z nami do Amazońskiej Dżungli. Doyle dowiedział się, że ludzie zaczęli sobie urządzać nielegalne polowania na zwierzęta, w tym Kryptydy – mówiła wyraźnie z pogardą.
-Amazonka? Czyli Tapire-lauara są zagrożone – co za ironia! To właśnie tam rodzice ukryli swój kawałek Kamienia Kura – Jasne, polecę z Wami.
-Świetnie. Tata czeka na sterowcu. Powiem mu, że lecisz.

Drew zaczęła iść w stronę drzwi. Dopiero wtedy zauważyłem, że w jej pokrowcu już leży ognisty tybetański miecz, jej główna broń, która absorbuje światło i zamienia je w strumień ognia, lub lodu.
Powoli zacząłem iść w stronę sterowca. W tym tempie, droga wydawała się strasznie długa. W końcu jednak dotarłem na miejsce i moim oczom ukazał się ogromny, pomarańczowy, owalny sterowiec. Wszedłem na pokład, a zaraz potem na mostek. Tam czekali rodzice, Fisk i Komodo. Tata był wysokim i umięśnionym mężczyzną o ciemnej skórze. Miał jedno oko brązowe, a drugie niebieskie, w wyniku walki z Tsul ‘Kalu. Również przez tą walkę przez niebieskie oko przebiega szrama, a czarne włosy dzieli biały pas. Miał na sobie identyczny kombinezon oraz rękawicę, która potrafi ukierunkować energię tak, aby skupiała się w prawej ręce. Cztery kryształy umieszczone na rękawicy mogą w zależności od potrzeby zamrażać, podgrzewać, paraliżować i wytwarzać wibracje.

-Cieszę się, że do nas dołączyłeś – odezwał się tata, po czym wystartował – Martwiłem się o ciebie.
-To nic, miałem tylko małe zderzenie z Zon.

Ciągle byłem słaby i nie chciałem zbyt długo stać. Usiadłem na jednym z trzech foteli i od razu zrobiło mi się lepiej. Nasza maszyna nieźle zasuwała, ale droga do Amazońskiej Dżungli i tak będzie trochę trwała. Tata ustawił autopilota i razem z mamą poszli do laboratorium. Pracują nad prototypem jakiejś nowej broni i spędzają przy tym cały wolny czas. Fisk usiadł na fotelu obok i z uśmiechem „zapytał” co mam ochotę robić.

-Nie obraź się Fisk, ale jestem trochę zmęczony. Miałem kiepską noc.

Fiskerton zrobił zdziwioną minę, a zaraz potem zrezygnowany opuścił mostek. Komodo smacznie spał i pomyślałem, że może wezmę z niego przykład. Rozsiadłem się w fotelu i już po chwili usnąłem.  

***

Obudziłem się, gdy autopilot oznajmił, że jesteśmy na miejscu. Rzeczywiście, pod nami rozciągał się zielony, gęsty Amazoński Las. Dałem znać rodziców i wszyscy zjechaliśmy na dół. Czułem się już o wiele lepiej, więc byłem gotowy do działania. Gdy tylko postawiłem stopę na ziemi poczułem obecność Tapire-lauara. Mógłbym je spokojnie znaleźć.

-Kłusownicy poruszają się po całym lesie, więc mamy spory teren do sprawdzenia.
-Powinniśmy się rozdzielić – zaproponował tata i bardzo się z tego cieszyłem.
-Ja pójdę z Fiskiem i Komodo. Sprawdzimy część północną i zachodnią.

Nim rodzice zdążyli się odezwać zacząłem biec w swoja stronę, a Fisk i Komodo zaraz za mną. Do Tapire-lauara mieliśmy jakieś pięć kilometrów, w dodatku ciągle się przemieszczały. Chciałem je jak najszybciej znaleźć. Nie wiadomo jak ci kłusownicy na nie polują.

W końcu udało się nam dotrzeć na miejsce. Wyraźnie czułem cztery Kryptydy, ale nie mogłem ich zobaczyć. Pewnie się chowały. Wypatrywałem też kłusowników, ale na próżno. Nagle usłyszałem dziwny dźwięk. Odwróciłem się i zobaczyłem, że Fisk złapał się w jakieś sidła. Jego noga utknęła we wnyce. Z łapy wypływała krew i za nic nie mogłem otworzyć pułapki. Znienacka poczułem, jak ktoś przystawia mi lufę broni do głowy.

-Odsuń się od tego zwierza, ale już – rozkazał mężczyzna, a ja powoli cofnąłem się o krok – Kim ty do cholery jesteś?!

Nie miałem najmniejszego zamiaru mu odpowiadać. Zamknąłem oczy i zacząłem „szukać” Tapire-lauara, ale już nic nie czułem, zupełnie nic. Czyżby…

-Co zrobiłeś z Tapire-lauara?! – zapytałem ostro – Gadaj!
-Nie tym tonem smarkaczu albo odstrzelę ci łeb!

Wtem kłusownik zawył i zabrał na chwilę broń. To była moja okazja. Odwróciłem się i wyrwałem brunetowi karabin, a następnie rzuciłem go jak najdalej. Zobaczyłem, że jego noga  jest ugryziona i poważnie krwawi. Czyli Komodo się nim zajął.
Facet próbował mnie uderzyć, ale zrobiłem szybki unik i kopnąłem go w brzuch. Był dość masywny i nie zrobiło to na nim większego wrażenia, więc przeskoczyłem nad nim i wylądowałem na jego plecach. Zacząłem ciągnąć go za włosy, ale on złapał mnie za rękę i rzucił mną o drzewo. Odbiłem się od niego i upadłem na ziemię. Tak strasznie chciałem go pokonać. Zerknąłem na chwilę na Fiska. Zdołał się uwolnić, ale jego noga ciągle krwawiła. Musiałem sobie poradzić z tym gościem sam.

-Chcesz wiedzieć co zrobiłem z tymi dziwnymi tygrysami? Powiem ci – oznajmił z wrednym uśmiechem – Ja i moi koledzy z przyjemnością je powystrzelaliśmy, a potem zaczęliśmy ściągać skóry, aż wy się nie zjawiliście.

Byłem wściekły. To co zrobił…musiał zapłacić! Wydarłem się jak najgłośniej umiałem, a zaraz potem rzuciłem się na niego. Jakimś cudem powaliłem go na ziemię, a potem zacząłem okładać pięściami. On niestety niewiadomo skąd wyciągnął nóż i przeciął nim mój policzek, po którym momentalnie zaczęła spływać krew. Cofnąłem się o krok. Teraz…już przesadził. Poczułem, jak uwalnia się ze mnie energia, a oczy przybierają pomarańczową barwę. Komodo  i Fiskerton w momencie rzucili się na niego. Kłusownik nie miał szans. Smok pogryzł go całego, a Fisk pobił prawie do nie przytomności. Kazałem im przestać, sam chciałem go wykończyć. Zacisnąłem pięść i zacząłem okładać go jak najmocniej umiałem.  Czułem się jak w transie, musiałem go pokonać. Wtem poczułem jak ktoś łapie mnie za rękę.

-Zak, wystarczy!

Tata odciągnął mnie od mężczyzny i dopiero wtedy zrozumiałem, że on nie żyje. Mama sprawdziła jeszcze, czy nie przeżył, ale kiedy pokiwała głową, cała nadzieja zgasła. Zabiłem go. Zabiłem człowieka…

-Co tu się stało?! – wydarł się na mnie tata, a ja nie wiedziałem, co mam powiedzieć.
-Ja…ja… - jąkałem się.
-Co ty?!
-To nie byłem ja! – wydarłem się, po czym uderzyłem mężczyznę z pięści. Doc cofnął się o krok i spojrzał na mnie z niedowierzaniem, Drew tak samo. Nie panuję już nad sobą…
-Co się dzieje Zak? – zapytała już dużo spokojniej mama – Mów do mnie synku.
-Nie mogę…Nie chcę tego znowu przechodzić!
-Czego? – zapytał tata – Czego nie chcesz przechodzić?
-Nigdy się od niego nie uwolnię! Cokolwiek byśmy nie rozbili! Nigdy!

Wtedy znów poczułem wielki ból głowy, praktycznie nie do wytrzymania. Upadłem na ziemię i zacząłem wić się z bólu. W głowie słyszałem tylko jedno słowo – Kur! Ciągle i ciągle i jeszcze raz i znowu! Rodzice byli przy mnie, czułem, że mama trzyma moją dłoń, a ja już nie miałem siły, ale nie mogłem pozwolić mu przejąć kontroli. Nie mogłem pozwolić mu ich skrzywdzić. Czułem jak moc się we mnie kumuluje, jak chce się wydostać. Muszę jej tylko na to pozwolić. Krzyknąłem z bólu, a w tym samym momencie moje oczy rozbłysnęły pomarańczem i jasne światło rozniosło się po całej dżungli. Ból ustal, a ja straciłem przytomność.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz